Losy Józefa podkuwacza z Sułkowic, uczestnika wojny
polsko-bolszewickiej, opisane zostały w opowiadaniu "Cud nad Wisłą
i Gościbią".
Tak naprawdę to nikt nie
wiedział skąd pochodziła Julka. Jedni mówili że spod Zatora, inni
że z Mucharza, a jeszcze inni, że gdzieś od Lanckorony. Nawet stara
kowalka, żona Jędrzeja, nie wypowiadała się jasno na ten temat.
Zapytana kiedyś tam przez ciekawską sąsiadkę odburknęła krótko: A
z Kalwaryje, a wom po co to potrzebne. Szybko zorientowano się, że
o pochodzenie Julki pytać nie należy. Sama Julka, nawet nagabywana,
nigdy się na ten temat jasno nie wypowiedziała. Do starej kowalki
zwracała się po prostu: Ciotko, a do starego Jędrzeja nie
inaczej tylko: Wy. Było to normalne i zrozumiałe, bo w Sułkowicach,
tak jak w każdej prawie wsi na Podbeskidziu, bardzo wiele rodzin było
ze sobą spokrewnionych, skoligaconych lub połączonych innymi więzami
rodzinnymi, a w powszechnym zwyczaju było nazywanie starszych i co
zacniejszych gospodyń: ciotką. Ułatwiało to bardzo kontakty zwłaszcza
między dziećmi i starszymi kobietami, bo zawsze co ciotka to ciotka, a
nie obca osoba. Zwyczaj ten ugruntowywał się przez całe lata, a niewątpliwy
wpływ na to miała też pewnie duża liczebność dzieci w przeciętnej
rodzinie, a jak wiadomo każde dziecko miało matkę chrzestną, którą
często bywała zaprzyjaźniona sąsiadka. Chrześniak miał prawo używać
zwrotu Krzesnomatka, ale jego rodzeństwo już nie, i dlatego
cieplejszą formą była Ciotka niż Wy, zwrot przysługujący
każdej starszej osobie.
Los tak zrządził, że w domu starego kowala Jędrzeja
ze Sułkowic i jego żony, zamieszkała Julka. Dla wszystkich było to
dobre.
Julka to była cicha i bardzo pracowita dziewczyna, chociaż los
potraktował ją bardzo srogo. Do kościoła chodziła zawsze z pochyloną
głową, starannie zawijając ją kolorową chustką tybetką. Starała
się unikać ludzi, nigdy nie przystawała do grona młodych niewiast,
aby z nimi o czymś tam pogadać. Nigdy nie poszła na jakże popularne
w tamtych czasach wieczorne wiejskie plotki - bojami nazywane. Nikt też
nigdy nie widział jej na wiejskiej zabawie. Gdy już przyszło jej być
u którejś ze sąsiadek na "darciu pierza" lub "kiszeniu
kapusty", to zawsze siadała gdzieś z boku i w milczeniu wykonywała
swoją robotę. Nie odpowiadała na jakże typowe w takich sytuacjach
zaczepki czy lekkie żarty młodych chłopaków. W stanie panieńskim
pozostała Juka do końca swoich dni. Stało się tak bynajmniej nie
dlatego, że nikt jej nie chciał, co to, to nie. Śmiało można było
powiedzieć że Julka to śwarno dziewucha. Zdarzało się, zwłaszcza w
czas odpustu, że jak Julka ubrała się w kolorową spódnicę, założyła
białą haftowaną bluzkę z długimi rękawami, ramiona okryła wielką
kolorową chustą, którą dostała od starej kowalki, jak zaplotła długi
i gruby warkocz i szła tak z podniesioną głową, to było na co
popatrzeć. Zwracała uwagę nawet statecznych mężczyzn. Interesowali
się Julką zwłaszcza młodzi wdowcy, a to z tego powodu, że Julka
panną z dzieckiem była. Julka, świadoma jak ciężki jest los niezamężnej
kobiety takiej jak ona, pozostała jednak głucha na wszelkie "zoloty".
Wraz ze swoim synkiem Józusiem mieszkała w domu starej kowalichy i
pomagała jej w gospodarstwie. To stare i spracowane już małżeństwo
przygarnęło tą biedną dziewczynę i traktowało ją jak córkę, a
jej synka jak swojego wnuczka.
Od najmłodszych lat krzątał się Józuś po izbie i małej kuźni,
coraz bardziej ciekawie przyglądając się robocie starego Jędrzeja.
Bardzo to cieszyło starego kowala, który coraz bardziej czuł ciężar
swoich lat, a kuźni, chociaż mała, nie miał komu zostawić. Już w
wieku kilku lat, Józuś małym młotkiem wyklepywał gwoździe do podków,
hufnalami zwane. Z czasem poruszał miechem, a i za większy młotek
chwytał coraz częściej. Bardzo spokojne i dobre to było dziecko,
wypisz wymaluj do matki podobny. Radowało się serce starego Jędrzeja
i jego żony, którzy widzieli że rośnie na ich oczach i w ich domu młody
kowal, z którego na starość na pewno pociechę mieć będą. Julka też
obrotną była. Okazała się wielkim wsparciem dla starej kowalki, która
coraz trudniej radziła sobie w swoim, może nie za wielkim ale zawsze,
gospodarstwie. W przydomowym ogródku pojawiły się kwiatki, ściany
chałupy corocznie były obielone, a i kwoka na wiosnę zawsze
wyprowadziła spore stadko kurcząt. Dobrze im się tak w czwórkę żyło
w spokoju i bez biedy. Wiedzieli, że Bogu dziękować należy, że tak
im się życie ułożyło.
A mogło być inaczej, mogło być całkiem inaczej.
Przed laty, gdy jeszcze Józusia na świecie nie było, zachorzał stary
kowal. Nie pomogły okłady z siemienia lnianego, nie pomogło psie sadło,
a Jędrzej coraz bardziej czuł, że opuszczają go siły. Niektórzy mówili
że się oberwał przy dźwiganiu, inni że go przewiało, a jeszcze
inni, że może zjadł co złego. Zmartwiła się bardzo stara
kowalicha, bo co ona sama zrobi na tym świecie? Dzieci nie mieli. Kiedyś,
jeszcze przed laty, zmarło im dwoje, jedno zaraz po urodzeniu, drugie
na jakąś chorobę, a więcej Bóg nie dał.
Świadoma tego wszystkiego, w wielkim skupieniu i żarliwie się modląc,
udała się stara kowalka z pielgrzymką do Kalwarii Zebrzydowskiej.
Miejsce to szczególne i znane, od wieków schodziły się tam dwa razy
do roku kompanije z bliższych i dalszych okolic, tam właśnie szukając
pomocy lub dziękując za doznane łaski. Z Sułkowic do Kalwarii nie
jest daleko, za pół dnia dojdzie. Modliła się stara kowalka do Najświętszej
Panienki, złożyła w Kaplicy ofiarę o zdrowie dla Jędrzeja, przeszła
Dróżki, wstąpiła na Gradyse, wysłuchała kilku mszy i kazań.
Uspokojona wewnętrznie miała zamiar wracać już z powrotem do domu,
gdy koło jednej z kaplic spostrzegła skuloną postać, w której
rozpoznała młodą dziewczynę. Nie wyglądała na dziada
kalwaryjskiego, których pełno było zarówno na drodze przemarszu
procesji jak i koło samego Klasztoru na górze. Dziewczyna płakała,
cała się trzęsąc. Starą kowalkę ze Sułkowic wzruszyła i
zainteresowała postać płaczącej dziewczyny, i dlatego nie
zastanawiając się długo zaczęła dopytywać co się stało i jaki
jest powód płaczu. Długo nie mogła wykrztusić z siebie słowa
szlochająca dziewczyna. Od słowa do słowa i okazało się, że ma na
imię Julka i że chyba po raz ostatni przyszła na Kalwarię. Domyśliła
się stara kowalicha w jakiej Julka znalazła się sytuacji i po
kobiecemu okazała jej zrozumienie.
- Nie ty dziecko pierwsza i nie ostatnia. Dobrze żeś tu przyszła,
dobrze żem cię spotkała. Nie zostaniesz sama. Pójdziesz ze mną do
Sułkowic, to niedaleko, będziesz mi jak córka, a jak zechcesz - to
odejdziesz.
Julka była brzemienna i sama dokładnie nie wiedziała kiedy urodzi się
jej dziecko. Wychowywana bardzo surowo przez ojca wiedziała, że w domu
rodzinnym nie ma już dla niej miejsca, zwłaszcza, że ma przecież młodsze
siostry, którym jej "zbrukane" panieństwo splendoru nie
przyniesie. Wiedziała również, że nie ma też co liczyć na spadek
po matce, której już na świecie nie było. Bliska desperacji i widząc
beznadziejny swój los udała się na Kalwarię z myślą, że potem to
chyba przyjdzie jej skończyć z sobą. Nie mogła zrozumieć dlaczego
los dotknął ją tak bardzo boleśnie. Przecież jeszcze tak niedawno
wydawało się jej, że świat stoi przed nią otworem, że będzie
najszczęśliwszą z kobiet na świecie. Jeszcze kilka miesięcy temu
planowała ze swoim kochanym Józkiem ślub, mieli się pobrać na Zielną,
to jest w połowie sierpnia. Józek miał obiecane dwa morgi, a i jej po
matce również tyle się należało. Już widziała siebie jako
gospodynię przy boku ukochanego narzeczonego. Czyż może być większe
szczęście dla biednej dziewczyny z beskidzkiej wsi. Bardzo kochała
swojego Józka, a i on świata bez niej nie widział. Niestety, cesarz
austriacki nie pozwolił jednak na spełnienie planów tym biednym i
kochającym się ludziom. Jakiż straszny szok przeżyła Julka, gdy
jednego dnia Józek, ze spuszczoną głową oznajmił jej, że staje do asenterunku, i pewnie zabiorą go do wojska. Tak zawsze było, a jedyną
możliwością uniknięcia przeklętego austriackiego szynela była albo
ucieczka do Ameryki, albo wykupienie się od służby. Ani na jedno, ani
na drugie nie było Józka stać. Musiał iść w sołdaty. Na zawsze
zapamiętała Julka pożegnanie z ukochanym. Płakali wtedy obydwoje. Józek
zapewniał, że szybko odbędzie służbę i wróci, a ona, że będzie
na niego czekać, i że nigdy nie będzie niczyja tylko jego.
Taki był wtedy czas, że tysiące, dziesiątki i setki tysięcy młodych
Polaków zamykał austriacki cesarz w koszarach i nadgranicznych
garnizonach swojego cesarsko-królewskiego imperium. Przeklęty był ich
los. Upiorny dryl i niezwykle surowa dyscyplina granicząca niekiedy z
sadyzmem, koszmarne warunki bytowe, opłakany stan sanitarny i brak
opieki medycznej, skrajnie wyczerpująca służba i niedożywienie,
dziesiątkowały szeregi wojska Jego Cesarskiej Mości. Jedyną ucieczką
i obroną były wspomnienia i oczekiwanie na zakończenie przeklętej służby.
To stąd zapewne wzięły się nostalgiczne pieśni żołnierskie śpiewane
przez Polaków, stacjonujących gdzieś tam w alpejskich garnizonach na
pograniczu z Italią.
W Tyrolu gdym na warcie stał
I o swym szczęściu śnił,
Wiatr z południowej strony tam wiał
Wiatr ten rodzinnym był.
Spojrzałem z gór, z tych śnieżnych skał,
Gdzie młody góral stał,
I pasąc stado swych białych kóz,
Alpejską piosenkę grał.
Marzyli za tym wiatrem i domem rodzinnym młodzi żołnierze. Niekiedy
całymi latali. Czekały na nich rodziny, a na niektórych narzeczone.
Często gęsto bywało, że się nie doczekały.
Tak też i było w przypadku Julki. Na zawsze zapamiętała ten
najczarniejszy chyba w jej życiu dzień. Poszła wtedy do domu
rodzinnego swojego Józka, domu w którym widziano ją bardzo
przychylnie, zarówno jako przyszłą synową jak i bratową. Okryta
czarną chustką matka jej ukochanego spojrzała na nią załzawionymi
oczami i łkając wypowiedziała tylko jedno zdanie:
- Ty tu Julka już więcej nie przychodź, ja już nie mam dla ciebie
syna. - Przerażona dziewczyna spostrzegła na stole urzędowy papier z
wielkim, czarnym, i jakże drapieżnie wyglądającym, dwugłowym
austriackim orłem. Ten czarny przeklęty orzeł zabrał jej Józka na
zawsze.
Z płaczem i cała roztrzęsiona wybiegła Julka z domu swojej niedoszłej
teściowej. Wyszło na to, że i jej też przyjdzie śpiewać jakże
tragiczną piosenkę osieroconych narzeczonych:
Nima Jasia, nima,
Pojechoł na Węgry.
Już go moje oczka,
Nie zobaczą nigdy.
Świat się Julce zawalił. Po pewnym czasie doszła do tego jeszcze świadomość
odmiennego stanu i poczucie beznadziejnej przyszłości. No bo co ona
teraz ze sobą zrobi? Przecież dla tak "pohańbionej" nie ma
miejsca w rodzinnym domu, przecież wszyscy wezmą ją na języki i będą
szydzić, a zrozumienia, pomocy i wsparcia próżno od kogokolwiek
oczekiwać.
Takie to były czasy, że "panna z dzieckiem" znajdowała się
poza marginesem społecznym. Różne i niekiedy bardzo tragiczne były
tego powody. Raczej rzadko zdarzało się że dziewczyna świadomie
"nie upilnowała wianka". Wg przekazów, najczęstszym powodem
było po prostu nikczemne uwiedzenie panny kuszonej rychłym małżeństwem,
zdarzały się też po prostu gwałty, których się w obawie nie
ujawniało. Tak działo się zazwyczaj ze służącymi, pasierbicami i
sierotami. Było też i niestety tak, że niektórzy
"kawalerowie" poczuwali sobie za splendor uwiedzenie tej czy
innej, obiecując jej oczywiście to czy tamto. Jeśli dotknęło to
"gospodarskiej córki" to zazwyczaj rodzina brała ją w opiekę.
Istnieją różne przekazy dotyczące tego rodzaju zdarzeń. Jeden z
nich mówi o tym, jak to rozjuszony ojciec brzemiennej panny takiego krnąbrnego
i niegodziwego kawalera wychłostał publicznie batem, wg innego pewien
sprawca i "kolekcjoner" panieńskich dzieci został z kolei
przywołany do porządku przez pryncypialnego wikarego, który, zapewne
nie mogąc już zdzierżyć tego rodzaju "dokonań" swojego
parafianina, pod kościołem publicznie go spoliczkował przywołując
twardo do opamiętania. Za biedną panną zazwyczaj nikt się jednak nie
ujmował i pozostawała ona sama ze swoim losem. Niestety przyznać
trzeba, że los ten był nie do pozazdroszczenia. Tak naprawdę dziecko
"panieńskie" nie miało praktycznie żadnych praw, było
publicznie poniżane i długo ciążyło na nim odium "bękarta".
O dziedziczeniu majątku rodzinnego nie było mowy.
Świadoma tego wszystkiego Julka znalazła się w straszliwej
desperacji. Miała świadomość, że zawsze będzie "panną z
dzieckiem", przeczuwała też że czeka ją los komornicy żyjącej
na łasce rodziny, widziała że jej dziecko, poczęte przecież w tak
wielkiej miłości, będzie przez całe życie "popychadłem".
Jej dumna natura nie chciała się z tym pogodzić, przecież nie zasłużyła
na taki przeklęty los. Skąd mogła wiedzieć, że jej piękna, dziewczęca
i odwzajemniona miłość do Józka, może obrócić się przeciwko
niej. Słyszała, że wiele dziewczyn w jej sytuacji po prostu się truło.
Prostą i stosowaną w tamtych czasach metodą było zjedzenie muchomorów,
ale ona nie miała na to siły. Będąc w krańcowej rozpaczy udała się
na Kalwarię. Tam znalazła ją stara kowalka ze Sułkowic... .
Chłopczyk urodził się zdrowy i duży. Jeszcze leżąc
w połogu Julka cicho poprosiła swoich nowych opiekunów, aby na
chrzcie nadać mu imię Józef. Może w ten sposób chciała uczcić i
na zawsze zatrzymać w pamięci imię swojego ukochanego. Mały Józuś
zdrowo się chował i od małego był wszystkiemu bardzo ciekawy i
wszystko bardzo go interesowało. Może dlatego właśnie stał się
ulubieńcem starego Jędrzeja. Zawsze Józuś potrafił znaleźć coś
ciekawego w kuźni. Był już całkiem duży gdy przyszedł dzień, dzień
najradośniejszy chyba w życiu Julki.
Pewnego dnia, jak zresztą co dzień, stara kowalka zawołała Jędrzeja
i Józusia na obiad. Tym razem jednak ociągali się z przyjściem. Gdy
wreszcie pojawili się w izbie, stary kowal tajemniczo się uśmiechał
i dumnie spoglądał na Józka, a ten, trzymając ręce z tyłu, stanął
niepewnie przy drzwiach jakby się czegoś wstydził lub był bardzo skrępowany.
Stary Jędrzej, widząc wyraźnie nieśmiałość "wnuczka",
zachęcił go słowami:
- No pokaż co już potrafisz zrobić. - Po tych słowach Józek wyciągnął
umorusane ręce zza pleców i pokazał w zaciśniętej pieści podkówkę,
taką zwykłą podkówkę do kucia koni. Nie mówiąc ani słowa podszedł
do "babki" i chciał jej wręczyć swoje pierwsze dzieło.
Stara kowalicha, wychowana w poszanowaniu do tradycji kowalskich, właściwie
zrozumiała ten symboliczny gest. Z podziwem i radością w oczach
spojrzała na Józka.
- Dej to mamie, pewnie się ucieszy, - poradziła. Tak się też i stało.
Zapewne Julka długo nie mogła zasnąć tej nocy. Miała do tego powód.
Oto po latach niepewności i poniewierki, jej syn rokował nadzieję na
solidnego rzemieślnika, a najlepszym dowodem na to była samodzielnie
wykonana podkówka. Może nieporadnie, ale samodzielnie. Swoim matczynym
sercem czuła, że odwróciła się wreszcie karta losu jej życia.
Synowską podkówkę schowała za obraz.
Rósł szybko młody kowal. Od starego Jędrzeja nauczył się
niejednego sekretu sztuki kowalskiej. Rozumiał dobrze zarówno ludzi
jak i konie, które przyszło mu podkuwać. Ten młody i zdrowy kowal
stał się solidnym wsparciem dla starego Jędrzeja, któremu coraz
trudniej było sprawnie poruszać się po kuźni.
Jak to zwykle bywa szczęście nie trwa zbyt długo.
Wojna, nieodłączna towarzyszka śmierci i nieszczęść, upomniała się
o swój haracz. Tak jak przed laty tak i teraz zażądała od Julki aby
ta oddała jej to co najcenniejsze. Tym razem syna.
Jakaż była tragedia i beznadziejna rozpacz tej biednej matki, która
przecież niczego nie miała na świcie oprócz tej jednej jedynej
istoty, ukochanego syna Józefa. Jak to w takich wypadkach bywa, nie
pomogły jednak łzy i szloch matki. Józef, tak jak tysiące jemu
podobnych wyruszył na wojnę. Tym razem na wojnę polsko-bolszewicką.
Z racji umiejętności wyznaczono mu rolę podkuwacza w pułku
kawalerii.
Zrozpaczona matka, tak jak kiedyś, poszukała pomocy w kościele. U stóp
ołtarza złożyła swoje matczyne wotum. Nie mając nic cenniejszego złożyła
wykonaną przed laty dziecięcą podkówkę Józusia.
Modlitwa Julki została wysłuchana.
Podkuwacz Józef z Sułkowic, uczestnik Bitwy o Warszawę - nazywanej
powszechnie Cudem nad Wisłą, wrócił z wojny do swojej biednej matki.
Kazimierz Dymek |